Oprac. e-sieci. na podst. Bankier.pl | 20/02/2009 11:41
Odpowiedź jest banalna: spekulują spekulanci, bo chcą zarobić. Ale istota problemu leży w pytaniu, dlaczego złotówka przeżywa aż tak silne załamanie i dlaczego tak duży kapitał obstawił spadek jej wartości?
REKLAMA
Niespełna pół roku temu dolar amerykański oraz frank szwajcarski kosztowały ledwo dwa złote. Brytyjskiego funta wyceniano na cztery złote, zaś euro na niecałe 3,20 zł. Eksperci oraz media trąbiły, że złoty będzie się umacniał w „nieskończoność”, bo polska gospodarka ma „mocne fundamenty”. Przerażeni eksporterzy „zabezpieczali” się poprzez szalone konstrukcje złożone z opcji barierowych, a dziesiątki tysięcy Polaków uprawiało klasyczny „carry trade” – za nisko oprocentowaną walutę (frank szwajcarski) kupowali astronomicznie drogie nieruchomości na rynku wschodzącym (czyli mieszkania w Warszawie, Wrocławiu czy Gdańsku). Na polskiej walucie zapewne grały też zagraniczne banki, które zwietrzyły okazję do łatwego zarobku, który chociaż w części zrekompensowałby im ogromne straty poniesione na amerykańskich obligacjach hipotecznych. Ale już w sierpniu nad rynkami finansowymi zebrały się czarne chmury – deprecjacja złotego zbiegła się z czasem z największym kryzysem finansowym od 75 lat. Po kolei upadały wielkie instytucje finansowe (AIG, Lehman Brothers), a żaden bank w Europie i USA nie mógł być pewny dnia ani godziny. Giełdowe indeksy zapikowały, a jedyną pożądaną lokatą kapitału były obligacje rządu USA i amerykański dolar. W ciągu tych miesięcy polska waluta straciła 92% względem dolara, 52% wobec euro oraz 69% w stosunku do szwajcarskiego franka. Jeśli spojrzeć na tygodniowe wykresy świecowe par z udziałem PLN, to widać krach rozłożony na kilkanaście tygodni. Tymczasem większość analityków zbywa tą niebywałą deprecjację złotego powołując się na „zły sentyment” inwestorów, czy „wzrost awersji do ryzyka”. Owszem, rzeczywiście międzynarodowe banki oraz fundusze hedgingowe niezbyt ostatnio lubią kraje wschodzące i przez ostatnie miesiące preferowały inwestycje denominowane w amerykańskim dolarze. Ale już tłumaczenie osłabienia złotego problemami rubla, kryzysem finansowym na Ukrainie czy nacjonalizacją banków w Kazachstanie, zakrawa na kpinę z inwestorów. Jeszcze trudniej wytłumaczyć, dlaczego polski złoty osłabł względem węgierskiego forinta (Węgry zostały uratowane przez pożyczkę z UE i MFW), czeskiej korony czy meksykańskiego peso? W tym momencie większość analityków przechodzi do kolejnych czynników jakoby osłabiającego złotego: spadku produkcji przemysłowej, załamania eksportu czy też ostrego hamowania całej gospodarki. Tyle że danych makro napływających z Polski pozazdrościłby niejeden kraj – np. w Japonii grudniowa produkcja przemysłowa spadła o 20% r/r, a południowokoreański eksport zmniejszył się o jedną trzecią. Na tle państw europejskich czy USA dynamika polskiego PKB nawet w najczarniejszym scenariuszu (-0,5% r/r autorstwa ekonomisty z Danske Banku) wygląda wręcz rewelacyjnie. Również deficyt w handlu zagranicznym prezentuje się dużo lepiej niż w przypadku wielu państw rozwijających się. Część ekspertów za słabość polskiej waluty obwinia decyzje Rady Polityki Pieniężnej, która chyba zbyt pospiesznie od listopada obniżyła główną stopę procentową o 175 pkt. bazowych, do poziomu 4,25%. Tyle tylko że taką obniżkę niektóre banki centralne (np. w Szwecji) fundowały nawet jednorazowo, a waluty tych państw nie przeżyły takiego załamania. Poza tym oprocentowanie pieniądza jest w Polsce dużo wyższe niż w strefie euro (1,5%), Wielkiej Brytanii (1%) czy w Czechach. (1,75%). Jednakże RPP niewątpliwie w swoich kalkulacjach nie doszacowała ryzyka deprecjacji złotego i chyba niepotrzebnie dostarczyła argumentów spekulantom. Część krytyki spada też na rząd, który dość opieszale zabrał się za rewizję budżetu i zbyt długo upierał się przy nierealistycznych założeniach dotyczących 4,8% wzrostu PKB. Tyle że krytycy gabinetu Donalda Tuska również grzeszą niekonsekwencją – cytowany przez „Die Welt” analityk Commerzbanku wieszczący krach walut w Europie Środkowej mówił o nadmiernych wydatkach budżetowych na Węgrzech i zarazem krytykował polski rząd za… cięcia budżetowe. Niemniej jednak o niechęci zagranicznych inwestorów do polskich aktywów świadczy zarówno wyjątkowa słabość GPW (WIG odnotował nowe dno, choć S&P500 oraz indeksy w Europie obroniły wsparcia z listopada) jak i wysoka rentowność obligacji skarbowych czy rekordowe notowania CDS-ów. Jednakże na tym tle polskie papiery skarbowe radzą sobie tylko nieznacznie gorzej od swoich greckich i włoskich odpowiedników. A polski deficyt budżetowy w porównaniu z dziurą w kasie publicznej Stanów Zjednoczonych jest wielkością praktycznie niezauważalną. Tymczasem inwestorzy wciąż chętnie kupują dług emitowany przez USA, zaś obligacje emitowane przez Ministerstwo Finansów już nie cieszą się takim powodzeniem. Zaufania do złotego nie budzą też nierealistyczne deklaracje polskiego rządu o przyjęciu euro w 2012 roku. Częstym argumentem jest też kwestia nieszczęsnych opcji walutowych, jakie polskie przedsiębiorstwa powystawiały kilku bankom, a te sprzedały je zagranicznym instytucjom finansowym. Skutkiem tego jest sytuacja, w której polskie podmioty niefinansowe zmuszone są do kupna sporej ilości waluty, co na mało płynnym rynku rzeczywiście może zachwiać kruchą równowagę. W końcu do tej pory eksporterzy zazwyczaj walutę sprzedawali, a nie kupowali. Tyle tylko, że problem opcji walutowych, choć dotkliwy dla wielu firm, to dla polskiego rynku walutowego nie może być decydujący – średnie dzienne obroty szacowane są na ponad 8 mld dolarów. Sam rynek kasowy to 2-3 mld $ (dane NBP z kwietnia 2007 r). Trudno sobie wyobrazić, by polskie przedsiębiorstwa dysponowały aż tak dużą ilością gotówki, by ich transakcje zabezpieczające przez kilka miesięcy z rzędu były w stanie rządzić kursem EUR/PLN. Jednakże istotnym zagrożeniem dla wartości polskiej waluty jest reakcja rządu na opcyjne kłopoty firm. Wicepremier Waldemar Pawlak publicznie głosi pomysły administracyjnego unieważnienia tych transakcji. Takie deklaracje są w stanie odstraszyć nawet najbardziej spekulacyjnie nastawionych inwestorów. Proponowane przez Pawlaka rozwiązania są niespotykane w skali europejskiej, gdzie konkretną umowę cywilno-prawną w uzasadnionych przypadkach może rozwiązać jedynie niezawisły sąd. Poza tym w polskim prawodawstwie wciąż działa zasada, iż prawo nie może działać wstecz i nie może łamać Konstytucji. Jeszcze większe przerażenie zagranicznych inwestorów musi budzić brak oficjalnego odcięcia się od tych szalonych propozycji ze strony ministra finansów, premiera, czy szefów największych klubów parlamentarnych. Ostatnio pojawił się też problem spłaty pożyczek zaciągniętych w spółkach-matkach przez polskie firmy zależne. Sytuacja ta dotyczy w znacznej mierze banków, które do tej pory bez problemy finansowały akcję kredytowa z pożyczek zaciąganych w europejskich instytucjach finansowych. Po rynku krążą spekulacje, że teraz zagraniczne spółki-matki nie chcą zadowolić się tylko odsetkami i żądają spłaty całości długu. Według danych NBP może chodzić nawet o kwotę 23 mld $ w ciągu najbliższych trzech miesięcy. Zapewne polskie banki nie będą się publicznie chwalić koniecznością kupna tak dużej ilości waluty. Na spadek wartości polskiej waluty mogą grać duże, zapewne zagraniczne instytucje finansowe. Tyle tylko, że nawet najbardziej nieprzychylnie nastawione do naszego regionu międzynarodowe banki nie prognozowały tak wysokich jak obecnie kursów złotego. Na świecie chyba jeszcze nikt nie słyszał o szacunkach niektórych polskich ekspertów mówiących o sześciu czy nawet siedmiu złotych za euro. Ba, mało który bank jeszcze w grudniu spodziewał się w tym kwartale kursu EUR/PLN powyżej czterech, zaś USD/PLN powyżej 3,4 zł. Tak więc nawet jeśli globalni gracze „uwzięli” się na złotego, to robią to wbrew oficjalnym raportom własnych analityków. Poza tym, gdyby zagraniczne banki same miały krótkie pozycje na złotym, to pewnie oficjalnie prognozowałyby dużo wyższe, a nie niższe kursy euro-złoty oraz dolar-złoty.
W ten kontekst ciekawie wpisuje się ostatnia plotka z polskiego rynku walutowego. Ponoć kilka londyńskich banków przy pomocy polskich pośredników kupuje czerwcowe opcje PUT na kurs EUR/PLN z kursem wykonania 3,90 zł. Nominały tych instrumentów są niebagatelne i opiewają na 100-150 mln euro w każdej transakcji. Oznaczałoby to, że podmioty te chcą sobie zabezpieczyć zyski z posiadanych opcji CALL wystawionych im latem przez polskich eksporterów. Jeśli pogłoski te okazałyby się prawdziwe, to znaczy, że bardzo duzi uczestnicy rynku obawiają się spadku kursu EUR/PLN poniżej 3,90 i to jeszcze w pierwszej połowie roku. Co to może oznaczać dla całego rynku? Otóż dość prawdopodobne jest, że w najbliższych tygodniach możemy być świadkami apogeum słabości złotego. Być może przy akompaniamencie medialnej histerii i braku walut w kantorach kurs EUR/PLN odbije się od poziomów zbliżonych do 5 zł (lub może nawet wyższych) i równie szybko jak wcześniej rósł, popędzi w stronę bardziej racjonalnych wycen. Zwłaszcza, że obecnie cena euro zbliża się do poziomu sprzed pięciu lat, gdy Polska była jeszcze poza Unią Europejską, a rząd miał spore problemy z rosnącym długiem publicznym zbliżającym się do granicy 55% PKB. Obecnie finanse publiczne są w dużo lepszym stanie, wyższa jest też wiarygodność kraju oraz znaczenie polskiej gospodarki. Polska jest czwartym na świecie odbiorcą eksportu państw strefy euro, przeganiając pod tym względem m.in. Chiny, Rosję czy Japonię. Mocne euro w relacji do złotego szkodzi więc europejskim eksporterom. Równocześnie jest też szansą dla polskich przedsiębiorstw „nieuczmoczonych” w opcje walutowe do wejścia na rynki państw Eurolandu. Ponadto bardzo słaby złoty może nie podobać się kilku europejskim instytucjom finansowym, które zainwestowały w Polsce sporo kapitału, a kontrolowane przez nie polskie banki przynoszą im spore dochody. Nikt nie zabija kury znoszącej złote jajka. Prędzej czy później gracze z rynku walutowego będą musieli uwzględnić te czynniki, a każdy miesiąc, gdy dane z polskiej gospodarki nie są katastroficzne, będzie działać na korzyść złotego.